czwartek, 30 stycznia 2014

Irlandzki odpowiednik GlossyBox - Powderpocket

W grudniu zakończyłam swoją przygodę z GlossyBox. Uważałam, że w pudełkach w większości dostawałam śmieci, kosmetyki firm, które nie miały nic wspólnego z wyższą półką a idea płacenia 15 euro za próbki i saszetki nie do końca mi się uśmiechała. Doszedł do tego kolejny aspekt - GB wysyłany był do mnie z UK przez co często musiałam nie niego czekać nawet tydzień. 


Na zachodzie Irlandii jest sobie miasto, które zwie się Galway. Z tego to miasta pochodzi sławny zawodnik rugby, Michael Swift, który wymyślił sobie, że stworzy irlandzki odpowiednik GlossyBox - pudełko Powderpocket. Trochę to dziwne, że to akurat mężczyzna wziął nasze sprawy w swoje ręce ale nie będę narzekać. Pudełko kosztuje 12 euro plus 2-3 euro za kuriera, jak w innych beauty boxach dostajemy 5 kosmetyków z czego jeden zawsze jest pełnowymiarowy i co najmniej jeden jest produkowany przez irlandzką firmę. 


Swift wystartował w grudniu ale jakoś nie wpadłam na to żeby zasubskrybować wtedy te pudełko ;) W premierowym boxie, subskrybentki znalazły kosmetyki takich marek jak Academy, Vichy, Shiseido i Hugo Boss. Irlandzkim akcentem był wtedy pędzel od Blank Canvas Cosmetics. Żałuję niezmiernie, że nie udało mi się wtedy go dorwać. 
To chyba tyle słowem wstępu, zapraszam Wam do zobaczenia co znalazłam w styczniowym PowderPocket.


W styczniu tematem pudełka jest SOS - Save Our Skin. Po okresie świątecznych imprez to dobry pomysł. 





Po otworzeniu pudełka spotkała mnie taka mała niespodzianka. Niby nic wielkiego ale to bardzo miło ze strony ekipy PowderPocket, że stworzyli spersonalizowane naklejki.




Na pierwszy ogień idzie Natural Kajal Black Eyeliner od nieznanej mi firmy Benecos. Kredek do oczu mam w cholerę ale chętnie wypróbuję i tę ze względu na jej naturalność. Jak widać kredka kosztuje 4.66 euro. 



Woda termalna w sprayu La Roche-Posay nie jest dla mnie żadną nowością ale dzisiaj rano okazało się, że woda/tonik, którego używam do twarzy powoli się kończy więc ta woda termalna na pewno mi się przyda. Dostałam 50ml spray warty 3 euro. 



Nazwa firmy Ginvera gdzieś kiedyć mi już mignęła ale nie pamiętam gdzie. Możliwe, że została polecona przez którąś blogerkę. Cudowny żel do twarzy z wyciągiem z drzewa herbacianego bardzo mi się teraz przyda, moja twarz woła o pomstę do nieba. Dostałam maluteńką, bo 10g miniaturę wartą pewnie tylko kilka euro ale chętnie poznam tę markę. 




Kosmetyki firmy Lavera znam z blógów tych z Was, które używają naturalnej pielęgnacji. W Powderpocket dostałam kolejną, 20ml miniaturkę, tym razem jest to krem do rąk wspomnianej wyżej firmy. Użyłam już jej raz i jestem zachwycona! Nie żebym wydawała tak szybko werdykt ale po jednym użyciu ten krem o wiele bardziej przypadł mi do gustu niż kremy L'Occitane. 





Na sam koniec zostawił irlandzki produkt - firma Pixy kojarzyła mi się jedynie z kulami do kąpieli, które cudownie pachną. A tu niespodzianka bo mają też glicerynowe mydła. Moje mydełko ma 120g, pachnie cytrusami a w środku ma zatopioną skórkę pomarańczy. Niby odeszłam ostatnio od mydeł podczas pryszniców ale ciekawa jestem czy mydło Pixy będzie porównywalne z mydełkami LUSHa. 

To wszystko w tym miesiącu - narazie trochę za wcześnie żebym mogła wydać opinię o Powderpocket. Nie robiłam dokładnych wyliczeń ale wydaje mi się, że pudełko warte jest około 15 euro czyli tyle ile za nie zapłaciłam. Chętnie zobaczę co ekipa PP przygotuje dla nas w nadchodzących miesiącach a w dodatku cieszę się, że  będę mogła poznać irlandzkie kosmetyki i w jakiś sposóbwpsomagam irlandzką gospodarkę.
                                                                                                  Buziaki, 
                                                                                          Gosia

Poznajmy się! Lancome LE French Ballerine - Blush Highlighter

Nie wierzę, że nie pokazałam Wam mojego najnowszego nabytku! Co prawda zdjęcie pojawi się też w zbiorowym poście ale to coś jest tak piękne, że muszę poświęcić mu oddzielny post. Mowa tu o cudeńku z limitowanej edycji French Ballerine od Lancome - Blush Highlighter. 



Opakowanie jest słodko dziewczęce, prawda? Środek też jest przeuroczy, delikatny róż, który pasuje chyba do każdej cery. Mój egzemplarz jest jeszcze nieśmigany - boję się go naruszyć dlatego jedynie wyjmuję go co jakiś czas z pudełka i patrzę ;)







Myślę, że za kilka dni podejdę do tego różu z pędzlem i zobaczymy jak sprawuje się na licu. Do tego czasu zostawiam Was z jego zdjęciami.

Wpadł Wam w oko ten pan? Też jesteście zauroczone jego opakowaniem?

                                                                                                                   Buziaki, 
                                                                                                               Gosia

wtorek, 28 stycznia 2014

NARS Orgasm - róż do twarzy

Recenzja tego kosmetyku zajęła mi bardzo długo, bo prawie rok ;) Jakoś nie mogłam się do niej zebrać, potem kompletnie o niej zapomniałam ale jest - kilka zdjęć i kilka słów o, chyba najbardziej, kultowym produkcie NARS - różu do twarzy w odcieniu Orgasm.


Opakowanie jak opakowanie, trochę przypomina mi paletkę UD Basics bo zrobione z podobnego, gumowego tworzywa. O ile nie przeszkadza mi ono w paletce o tyle tu widać na nim każde zadrapanie, każdy pyłek i każdy odciśnięty paluch. Po tylu miesiącach nie wygląda już zbyt atrakcyjnie.


Nadal nie potrafię jednoznacznie ocenić koloru - brzoskwiniowo-koralowy łosoś z wieloma złotymi drobinkami. W słońcu dość dobrze widoczne na twarzy ale nie w żaden nachalny sposób. Orgasm jest dobrze napigmentowany i zdarzyło mi się z nim przesadzić.


Nie wiem czy w mojej kolekcji mam róż, który konsystencją jest podobny do NARSa - bo nie jest ona ani trochę delikatna i róż niestety okropnie się pyli i przy aplikacji na twarz te nieszczęsne drobiny trochę się na nią osypują. Muszę mu zazwyczaj poświęcić trochę wiecej uwagi niż innym różom. W ciągu dnia owe drobinki na szczęście nie migrują po twarzy ale też sam kolor ociupinę blaknie ale wieczorem jest nadal widoczny.


I nadal nie wiem czemu ten róż jest tak sławny, jak dla mnie to róż jak róż i szczerze dziwię się sobie, że za 4.8g opakowanie zapłaciłam 25 euro. W Internecie znalazłam wiele pozytywnych jak i negatywnych opinii i jest to chyba kosmetyk, który trzeba samemu przetestować żeby wyrobić sobie o nim zdanie. Mnie nie zachwycił i coraz mniej jestem przekonana do NARSowych kosmetyków.

                                                                                                       Buziaki, 
                                                                                                           Gosia

niedziela, 26 stycznia 2014

MAC Stars N'Rockets - cień do powiek

Muszę, no muszę pokazać Wam ten magiczny cień! Kiedy tylko mignął mi na jakimś blogu wiedziałam, że prędzej czy później do mnie trafi. To prawdziwy magiczny duochrom, który z odrobiną ciemnej bazy i różnym kątem oświetlenia zamienia się w kolor, który zachwyca.



Taki niepozorny perłowy fiolecik, który, gdyby nie jego właściwości, nie trafił by do mojej kolekcji bo nie do końca przepadam za fioletami.


Post będzie krótki bo naprawdę nie mam co się rozpisywać. W tym wypadku zdjęcia oddają więcej niż tysiąc słów.


Na rzęsach nowy tusz, tym razem z Maybelline i jeszcze się nie dotarliśmy ;)

Mam nadzieję, że zdjęcia oddają urok tego cienia - podzielacie mój zachwyt nad nim? Lubicie takie cuda na powiekach?

                                                                                                        Buziaki,
                                                                                                            Gosia

piątek, 24 stycznia 2014

Inglot - lakier do paznokci (362)

Jeszcze przed Świętami dostałam paczkę od Gosi i Martyny - zdjęcia zrobiłam ale nie mogę ich nigdzie znaleźć więc musicie mi uwierzyć na słowo, że dostałam od nich same cudowności (czekolada, nom nom). Wśród tych cudowności znalazły się też kosmetyki na których prezentację przyszła właśnie pora. Pierwszym z nich jest cudowny (bo różowy) lakier do paznokci Inglot. 


Borze zielony, uwielbiam róż na paznokciach! Ale Inglot to zupełnie nieznana mi marka. Dużo o nim czytałam na Waszych blogach, mignęło mi stoisko tej firmy w większym mieście ale nigdy nie było mi z nim po drodze. 


Co dla niektórych może być ważne: lakiery Inglot nie zawierają żadnych szkodliwych składników, jak na przykład ten nieszczęsny formaldehyd. Ja się tym nie do końca przejmuję ale doceniam to, że ten lakier nie śmierdzi jak większość lakierów do paznokci. 


Jedyną rzeczą do której mogłabym się przyczepić jest numeracja lakierów. Chyba każdy lakier w mojej kolekcji zamiast bezpłciowe numerka ma jakąś nazwę. Nawet głupie hot pink byłoby lepsze od zwykłego 362, bo taki numerek ma ten lakier. 


Pędzelek ma dość wąski ale ja akurat takie lubię. Dobrze układa się na płytce, gładko i równomiernie po niej sunie, nie zostawiając grudek i smug. 362 potrzebuje jednej warstwy żeby olśniewać. Ja daję dwie cienkie dla mocniejszego efektu ;) 


Nie umiem robić zdjęć paznokciom, nie i koniec! Ale mam nadzieję, że widać intensywny różowy kolor, który mimo to nie jest zbyt żarówiasty. Kocham, uwielbiam i często ląduje na moich paznokciach. Nie dość, że bardzo szybko schnie (minuta i gotowe!) to jest jeszcze w miarę trwały. Po trzech dniach delikatnie się ściera na końcówkach, dnia czwartego pojawia się mały odprysk ale odkąd nie używam żadnego topa uważam to za wspaniały wynik!

Podejrzewam, że Inglot często gości w Waszych kosmetyczkach: jakie ich kosmetyki lubicie najbardziej? Co jest godne polecenia?

                                                                                                        Buziaki, 
                                                                                                     Gosia

środa, 22 stycznia 2014

Lancome Hypnose - pogrubiający tusz do rzęs

Jestem uzależniona od tuszów do rzęs - kupuję nowy prawie raz w miesiącu co nie znaczy, że wszystkie używam. Nie, grzecznie czekają na swoją kolej w koszyczku a ja lubię mieć ich zapas. W październiku nadeszła kolej na tusz, o którym dużo słyszałam i który zawsze chciałam wypróbować. Dostałam go w prezencie od siostry, chyba czyta mi w myślach ;)
Mowa tu o pogrubiającym tuszu do rzęs Hypnose od Lancome. 


Używam tylko czarnych maskar, dlatego ta jest w odcieniu 01 Noir Hypnotic. Czy ta czerń jest hypnotyczna? Oczywiście!



Opakowanie jest bardzo eleganckie i klasyczne ale chyba nie ma co się rozpisywać o opakowaniu, najważniejsze jest to, co w środku. Szczoteczka nie jest w żaden sposób wymyślna ale łatwo się nią operuje, jest dobrze wyprofilowana i dociera do każdej rzęsy. Trzonek szczoteczki jest ergonomiczny, łatwo leży w dłoni. Nie wiem czy to tubki czy szczoteczki ale na szczoteczce zbiera się za dużo produktu.


Wstyd się tak pokazywać ale tylko zdjęcie z dzióbkiem dobrze oddaje efekt jaki daje maskara. Co prawda trochę się spóźniłam ze zdjęciami, po czterech miesiącach tusz delikatnie skleja rzęsy.

Czerń Hypnose to głęboka czerń, która nadaje głębi spojrzeniu. Ten tusz naprawdę pogrubia i wydłuża rzęsy. Noszony przez cały dzień nie kruszy się ani nie osypuje - co prawda czasami trochę się kseruje pod brwiami ale zrzucam to na karb wydłużenia rzęs, no i tego, że sam tusz, nawet po czterech miesiącach, jest dość mokry. Nie mam z nim żadnego problemu przy demakijażu, jest łatwy do zmycia micelem.
Zazwyczaj nakładam dwie warstwy tuszu i efekt jaki daje w zupełności mnie zadowala. Rzęsy są wyraźnie podkreślone ale nadal wyglądają bardzo naturalnie.

Jeżeli chcecie uzyskać efekt uniesionych, wydłużonych i podkreślonych rzęs, który trwa cały dzień to Lancome Hypnose jest zdecydowanie dla Was. Minus tego tuszu? Jego cena bo kosztuje 145zł. 
Znacie ten tusz do rzęs? Jaka maskara jest Waszą ulubioną?

                                                                                                       Buziaki, 
                                                                                                           Gosia


poniedziałek, 20 stycznia 2014

Soap&Glory Glad Hair Day - szampon i odżywka

Od jakiegoś czasu przeżywam fascynację kosmetykami Soap&Glory. Nie jestem pewna dlaczego ale o ten stan podejrzewam ichnie przeurocze opakowania retro. Kilka miesięcy temu do moich kosmetycznych zasobów trafiły dwa produkty do włosów: szampon i odżywka Glad Hair Day. Myślę, że wyrobiłam sobie już o nich zdanie, już mnie nie zaskoczą w żaden sposób, recenzja może być.


Opakowanie jest takie jak opakowania wszystkich produktów S&G, różowe, oryginalne ze zdjęciem uroczej pani i błyskotliwym tekstem. Lubię szampony i odżywki, które stoją na głowie, wydaje mi się, że są łatwiejsze w użyciu ale ... paczemu te dwa kosmetyki wyglądają prawie identycznie? Stojąc pod prysznicem, w strumieniu wody ciężko jest czasami doczytać co jest czym. Ale to tylko ja ;)







Zaczynając od szamponu - według producenta, formuła Glad Hair Day zapobiega ( i tu przepraszam bo nie mogę znaleźć polskiego odpowiednika) build up na włosach, znajdujący się w szamponie ocet malinowy ma za zadanie oczyszczać włosy a gliceryna i pantenol mają wygładzać i poprawić kondycję włosa. Tylko czy szampon, który na głowie ląduje na minutę może robić to wszystko? No nie bałdzo. Tak, włosy są czyste i przez chwilę bardzo ładnie pachną. Sam produkt ma obłędny owocowy zapach. Ale to to trochę za mało. Zapomniałabym, szampon ma bardzo gęstą, żelową konsystencję i nie wiem dlaczego kiepsko rozprowadza się na włosach przez co muszę go używać trochę więcej niż inne szampony. Mało to ekonomiczne biorąc pod uwagę, że 250ml kosztuje 8 euro.









Jestem przyzwyczajona do tego, że odżywki do włosów są gęste, ciężkie i nie spływają z włosów. Odżywka Glad Hair Day jest tego zupełnym przeciwieństwem bo jest bardzo lekka i ma konsystencję śmietanki. Pachnie tak samo słodko jak szampon ale ten zapach nie jest trwały na moich włosach. A co z działaniem? Słabo nawilża i wygładza ale to poniekąd mój błąd i niedopatrzenie. Mam grube i dość zniszczone włosy a porwałam się na łagodną odżywkę do normalnych włosów zamiast wybrać tą bardziej nawilżającą, która też jest w ofercie Soap&Glory. Błąd ten jednak naprawiłam bo używa tej odżywki do mycia włosów metodą OMO jako pierwsze O i w tej roli sprawdza się całkiem dobrze. 250 ml odżywki również kosztuje 8 euro.

Pomimo mojej sympatii do kosmetyków Soap&Glory nie wrócę już do tych produktów, niemniej będę kontynuować moją przygodę z innymi kosmetykami tej firmy. 
Przepraszam jeżeli ta notka jest chaotyczna, za cholerę nie mogę się dzisiaj skupić. 
Znacie kosmetyki do włosów S&G? Macie ochotę je przetestować? 

                                                       Buziaki,
                                                  Gosia