niedziela, 31 marca 2013

Tak, to kolejny post o Wielkanocy

Wczoraj, w ferworze pieczenia ciast i malowania bohomazów na jajkach zapomniałam złożyć Wam życzenia wielkanocne.


Chciałam Wam życzyć smacznego jajka, wiosennego nastroju, wielu uśmiechów i, oczywiście, mokrego Lanego Poniedziałku! Mam nadzieję, że Święta przebiegają Wam w miłej, spokojnej i rodzinnej atmosferze :) A ja dzielę się z Wami wirtualnym jajkiem :)

Nie byłabym sobą gdybym nie nacykała mnóstwa zdjęć, bo każda okazja jest dobra, prawda?

Przyznaję, że talentu plastycznego nie mam ale ten psychodeliczny królik nie wyszedł spod mojej ręki!

Po raz pierwszy ukręciłam też mazurka kajmakowego. Szału może nie ma ale jeszcze się wprawię ;)






Małe króliczki postanowiły też uczcić Wielkanoc, dać odpocząć swojej mamie i spędzić trochę czasu z nami. Uprzedzę od razu, że w kartonie przebywały tylko tymczasowo. Na co dzień mieszkają w swoim cichym i ciepłym domu.

Pan Teodor był zafascynowany swoimi nowymi futrzastymi znajomymi, nie odstępował ich na krok!


A jeden z królików usłyszawszy od swojej mamy bajkę o Wielkiej Łapie, postanowił zapoznać się z legendą. Jak widać, Wielka Łapa istnieje ;)
Szkoda tylko, że pogoda nie dopisała i od rana pada deszcz. Wiosno, pan Królik ciebie wzywa!

Miłego dnia wszystkim!
                                                                                   Buziaki,
                                                                                        






piątek, 29 marca 2013

Bingujemy po raz trzeci

Hej :)
Dzisiaj kilka słów o kolejnym produkcie BingoSpa, który wybrałam do przetestowania. Akurat wtedy potrzebowałam nowego kremu do twarzy, który poradziłby sobie z moją trochę przesuszoną i zmęczoną zimą skórą dlatego wybór padł na delikatny krem do twarzy z kolagenem.


Dzielnie smarowałam nim buzię codziennie aż w końcu mogę wydać o nim swoją opinię. Samo opakowanie kremu jest identyczne jak opakowanie peelingu o którym pisałam już tu. 100g plastikowy słoiczek z nakrętką, teoretycznie mało higieniczne. W praktyce nikt nie pcha się do makijażu twarzy z brudnymi łapami, prawda? Czyli może być. Składowo wygląda to tak:
Podejrzewam, że nie jest on jednak zbyt ciekawy? Na całe szczęście nie zrobił mi krzywdy, nie uczulił ani nie zapchał.
Krem ma lekką, delikatną i orzeźwiającą konsystencję, niczym puszek ale ja jestem przyzywczajona do, i bardzo lubię treściwe kremy. Dla nie których może to być plusem, dla innych minusem ale krem jest bardzo wydajny, wystarczy odrobina do nałożenia na całą twarz. Niestety, na mój nos, ma ma zbyt nachalny zapach do którego da się po jakimś czasie przyzwyczaić ale nie lubię tego typu zapachu w kosmetykach. Jest idealnym kremem pod makijaż, łatwo się wchłania a podkład nie roluje się na nim. Po nałożeniu skóra pokryta jest lekkim filmem, jest trochę lepka.


Szkoda, że nie przyszło mi testować tego kremu podczas cieplejszego okresu. Nie dał on sobie rady z moją lekko przesuszoną skórą twarzy a czasami wydawało mi się, że wręcz uwydatniał suche skórki. Na pewno dam mu jeszcze jedną szansę za dwa-trzy miesiące kiedy, mam nadzieję, pozbędę się wszelkich suchości.
Na okres pozimowy jest za lekki i nie nawilża tak jak tego oczekiwałam.


Nie jest to jednak produkt, który szczerze poleciłabym każdemu, uważam, że jego wady przeważają nad zaletami a to jest niewybaczalne. Jeżeli jednak któraś z Was jest zainteresowana tym kremem, można go kupić o tu za 18zł.
Ja wyruszam na poszukiwania czegoś co zaspokoi moje żądze.

Znacie ten krem? Może polecicie mi dobry krem na dzień, którego zapach nie zwali mnie z nóg?
                                                                                                             Buziaki, 
                                                                                                       



środa, 27 marca 2013

Olejem go!

O tej legendzie dużo słyszałam ale zawsze szkoda było mi pieniędzy na coś, co potencjalnie mogło zostać wyrzucone do kosza po pierwszym użyciu. Całe szczęście jakiś czas temu GlossyBox wyszedł mi na przeciw i cobym poznała japoński kosmetyk numer 1, dostałam 30ml miniaturkę DHC Deep Cleansing Oil. Całe szczęście, że nie kupiłam pełnowymiarowego opakowania. Ale do rzeczy ...

Dla zainteresowanych składowo wygląda to tak:
olea europaea (olive) fruit oil, caprylic/capric triglyceride, sorbeth-30 tetraoleate, pentylene glycol, phenoxyethanol, tocopherol, stearyl glycyrrhetinate, rosmarinus officinalis (rosemary) leaf oil

Moja wybiorcza wiedza o składnikach podpowiada mi, że jest tam oliwa z oliwek, olej z liści rozmarynu i nie ma parabenów. A co więcej? Tego już nie wiem.

Z racji tego, że mój egzemplarz to jedynie miniaturka nie mogę nic powiedzieć o opakowaniu. Ze zdjęć w Internecie wnioskuję, że  pełniwymiarowy olej DHC ma, prawdopodobnie, poręczną pompkę. Miniaturka niestety ma dozownik przez który odliczam kropelki oleju, wyglądającego dosłownie jak oliwa z oliwek, niczym krople na ból brzucha. Ma lekką, lejącą konsystencję i w miarę przyjemny, oleisty zapach.
Na suchą rękę odmierzam kilka kropel olejku i wcieram go w suchą(!) twarz. Ale, ale, żeby nie było tak łatwo trzeba naprawdę wetrzeć to złotko. Przy spłukiwaniu olejek przemienia się emulsję

Z tuszem, niestety, nie do końca sobie radzi ale może to być moja wina, nakładam za dużo warstw tuszu. Wszystko inne zmywa na blask, bez najmniejszego wysiłku. Tu jest miejsce na moje 'ale': po pierwszym użyciu, 2 tygodnie temu na moim dość wysokim czole, przy lini włosów pojawiły się 4 pryszcze. Zaczerwienione, dosyć spore, są nadal do tej pory. I ani wte anie wewte. Nie chcą zniknąć. Możliwe, że nie zmyłam tego olejku dokładnie ale możliwe też, że to wina olejku samego w sobie. Palcem nikogo wskazywać nie będę.
Oczywiście, skóra nie jest po nim sucha ale jest jest gładka i miła w dotyku.

Jakby nie było jest to świetny olejek do demakijażu, na pewno wrócę do niego kiedyś ale moja natura każe mi poszukiwać dalej :) może trafię na ideał bez wydawania małej fortuny?

Znacie DHC oil, co o nim sądzicie? A może polecicie mi jakieś inne olejki?
                                                                                                    Buziaki,
                                                                                                           
 



poniedziałek, 25 marca 2013

Wielofunkcyjna LUSHowa perełka

W styczniowym poście o zakupach miesiąca wspomniałam, że w moje ręce trafił kolejny LUSHowy produkt - Ultrabalm czyli trzyskładnikowy balsam do wszystkiego. Wiele osób uważa, że jak coś jest do wszystkiego to tak naprawdę jest do niczego dlatego nie mogłam się doczekać, żeby przeprowadzić mały eksperyment i sprawdzić jak sprawuje się on u mnie :)


Tak, tak, Ultrabalm to prawdopobnie jedyny kosmetyk z tak krótkim składem jaki kiedykolwiek u mnie zagościł.
Olej jojoba - zawiera m.in. witaminę A, E, F, występuje w naturalnym płaszczu tłuszczowym skóry i chroni ją przed utratą wody. Nawilża, natłuszcza, odżywia i zawiera naturalny filtr słoneczny.
Wosk kandelila - koi i wygładza skórę.
Wosk różany - także ma właściwości kojące skórę.
I tyle :) zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być coś co można łatwo zrobić w domu ale ja nie mam ochoty na bycie alchemikiem i wolę takie coś kupić.

Zapach tego pana niestety nie należy do najprzyjemniejszych, czuć coś różanego i coś bliżej niezidentyfikowanego. Z tego co wyczytałam może to być wosk kandelila, który podobno ma dość specyficzny zapach.
Stosowałam go na różnych częściach ciała. Zaczynając od twarzy gdzie wspaniale rozprawił się z moimi suchymi skórkami. Nie nadawał się jednak do używania w ciągu dnia, pod makijaż. Skóra twarzy była tłustawa, świeciła się ale za to na noc był jak znalazł. Po każdym użyciu czuję się nawilżona i nie muszę się martwić o żadne sucharki na twarzy. Skoro jesteśmy przy twarzy to muszę wspomnieć o tym, że jest idealny jako balsam do ust, które są wtedy mięciutkie i gotowe do całowania ;)
Znalazłam też dla niego kolejne zastosowanie - krem do stóp. Moje stopy powoli wybudzają się z zimowego snu przez który, niestety, nie są w świetnym stanie. Kilka nocy z balsamem i skarpetkami na stopach i już wyglądają one o wiele lepiej. Czyżbym trafiła na ideał? Niestety, nie ma tak dobrze. Skuszona pomysłem ekipy LUSHa coby nałożyć trochę i na włosy, okropnie się zawiodłam. Nie nałożyłam go dużo, odrobinka na puszące się końcówki a za chwilę miałam sklejone w strąki włosy. Żeby dodać tej całej akcji odrobinę pikanterii, za cholerę nie mogłam włosów rozczesać, dopiero mycie rozwiązało sprawę. O nie, nie panie Ultrabalm od moich kudłów wara!


Na zdjęciu balsam wygląda na bardzo zwarty i twardy, prawda? W rzeczywistości jest miękki, łatwy do wydobycia z tego jakże poręcznego opakowania. Jest łatwy w rozsmarowaniu, woski i oleje zawarte w nim roztapiają się pod wpływem ciepła i tak jak wspomniałam, jest tłusty.
Nie używam go codziennie ale dosyć często a zużycia w ogóle nie widać. Nie sądzę, że będę kiedykolwiek przeklinać jego wydajność ;) 45g kupiłam za około 10 euro i uważam jego cenę za rozsądną biorąc pod uwagę jego właściwości.

Na pewno nie jest to balsam, który pasowałby każdemu. Za to ja mogę go polecić każdemu kto ma problemy z jakąkolwiek suchą częścią ciała i kto nie zwraca zbyt dużej uwagi na zapach produktów tego typu. Ja, oprócz wpadki z włosami, jestem z niego bardzo zadowolna.

Znacie ten produkt LUSHa? A może też używacie wielofunkcyjnych kosmetyków tego typu z innych firm? 
                                                                                                                   Buziaki, 
                                                                                                           
                   


sobota, 23 marca 2013

Czary Jantar-y, hokus włosus

O tej wcierce do skóry głowy czytałyście już nie raz. Ja sama pierwszy raz usłyszałam o niej w zeszłe lato i nie dowierzałam, że ten łagody płyn z ziół może zdziałać cuda. Ale co miałam zrobić kiedy z każdej strony słyszałam, że po niej włosy szybciej rosną, że wysyp baby hair ... Cud, miód i orzeszki, no i zamówiłam.


Jak już zamówiłam to przez kilka tygodni nie pamiętałam o tym, żeby zacząć wcierać. Prawdziwa mania wcierania zaczęła się u mnie w grudniu, wcierkę zdenkowałam i mogę powiedzieć o niej kilka słów :)
Czytałam, że wiele z Was korzystało z butelki z atomizerem do nałożenia Jantaru na skórę głowy. Mi spodobała się ta szklana butelka z plastikowym dozownikiem dzięki któremu łatwo było mi odlać odpowiednią ilość wcierki. Zaznaczam jednak, że nie stosowałam jej na całą skórę głowy ale na linię włosów z przodu, bo tylko tam miałam dosyć przerzedzone włosy zmęczone częstym rozjaśnianiem.
Jantar jest lekko wodnisty ale nadal łatwy w nałożeniu. Mam wrażenie, że przyczynił się jednak do szybszego przetłuszczania się włosów.
Na początku ciężko było przyzwyczaić mi się do jego zapachu, wydawał mi się okropnie męski ale podczas kuracji zdążyłam się do niego przyzwyczaić.
Nie chcę nic mówić tu o wydajności wcierki, co prawda starczyła mi ona na 3 cykle ale, jak już wspomniałam, wcierałam tylko w wybrane partie głowy. Mówiąc cykle mam na mysli 3 tygodnie wcierania i 1 tydzień przerwy, chyba tak jak zaleca producent?

A co z najważniejszym? Przyznaję, że nie zauważyłam wielkiego wzrostu porostu włosów ale jest moc!
To znaczy baby hair są :) (przy okazji, czy jest jakieś polskie słowo na baby hair?). Małe włoski pojawiły się nagle, jest ich dużo i rosną w zastraszającym tempie. Co gorsza, ni stąd ni zowąd na czole, jakiś centymetr od lini włosów pojawiły się dosłownie cztery małe włoski, ciemne i grube. Niby fajnie ale jak podrosną to nie będę przecież chodzić z kudłami wyrastającymi z czoła. Chyba będę musiała je wyrwać?

Trochę mi było przykro kiedy pusta butelka po wcierce trafiła do innych denkowców ale na pewno za jakiś czas wrócę do Jantara :)
Też miałyście tak pozytywne przejścia z Jantarem?
                                                                                                                  Buziaki,
                                                                                                             


wtorek, 19 marca 2013

Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha ... Kocha!

Dawno, dawno temu chwaliłam się Wam How to look the best at everything z BeneFit, o tu. Narzekałam, że wszystko jest mikroskopijne ale szybko zmieniłam zdanie ;) Używam tych kosmetyków od dłuższego już czasu i myślę, że mogę już powiedzieć co o nich myślę. Na pierwszy rzut pójdzie podkład Hello Flawless Oxygen WOW!

Co obiecuje nam producent?
Ten rozświetlająco-dotleniający podkład w mig nada twojej cerze równy koloryt. Dodatkowo kosmetyk ma działanie pielęgnujące. Kompleks dotleniający Hydrating Oxygen WOW powoduje efekt wypełnienia skóry i pobudza komórki do produkcji tlenu. Z kolei witaminy C i E działają antyrodnikowo, a α – bisabolol łagodzi podrażnienia.
Hello Flawless Oxygen WOW! zawiera SPF 25 PA+++. Jest beztłuszczowy, bezzapachowy, nie zawiera parabenów. Podkład ma lekką konsystencję i niemal natychmiast po nałożeniu stapia się ze skórą.
Można wybierać spośród 9 odcieni.

Co ja o nim myślę?

Jak już wspomniałam posiadam małe 7ml opakowanie, nie sądzę, że różni się wyglądem od swojego większego brata. Jest opakowanie typu przezroczyste opakowanie typu air less, przez co widzę ile produktu zostało jeszcze w butelce, w miarę ubytku dno unosi się do góry czyli wyciskamy tego pana do ostatniej kropli. Nie zdarzyły mi się żadne nieprzyjemne przygody z pompką, typu 'wycisnęłam za dużo podkładu! Co ja teraz zrobię?'. Sam podkład jest dość lejący ale bardzo łatwy w nałożeniu. Zazwyczaj nakładam go palcami lub przy pomocy mojego podrabianego Beauty Blendera ;)

Nie miałam dużego pola do popisu przy wyborze odcienia, pudełka są oznaczone jako Light, Medium, Dark. Moja wersja Light przygarnęła do siebie


Całe szczęście, że ten odcień okazał się dla mnie idealny! Co prawda, ten podkład nie zachwyci tych z Was, które są fankami matu i mocnego krycia ale za to jest świetnym produktem na lżejsze dni bez niespodzianek na twarzy. Jest lekki, wyrównuje koloryt mojej twarzy a do tego sprawia, że wygląda ona na świeżą, zdrową, rozświetloną, wypoczetą i ... piękną bez żadnego wysiłku. Czyli producent swoje obietnice spełnia :)



Na ryjku wygląda tak:



Hello Flawless Oxygen WOW! współpracuje z wszystkimi kremami do twarzy jakich używam/używałam, nie rolując się pod żadnym z nich. Zagruntowany pudrem dołączonym do podkładu trzyma się cały dzień, nie ściera się, nie blednie, nie zapycha, nie jest tłusty i nie podkreśla suchych skórek! Zawiera SPF25 PA+++. Yay! Produkt doskonały? Chyba tak.


Ostatnio łatwo zakochuję się w kosmetykach, ten pan też skradł moje serce i na pewno kupię pełnowymiarowe opakowanie.

Znacie ten podkład? Co o nim sądzicie? Chętnie dowiem się jaki jest Was ulubiony kosmetyk tego typu :)
                                                                                                   Buziaki,
                                                                                                        



niedziela, 17 marca 2013

Bobbi Brown Shimmer Brick Rose

W poście o styczniowych zakupach pokazałam Wam mój nowy nabytek od Bobbi Brown, a mianowicie Shimmer Brick w odcieniu Rose. Chciałam mieć to cudeńko od dawna ale jego regularna cena zawsze mnie przerażała. Już szukałam jego tańszego zamiennika kiedy zobaczyłam go na promocji, wtedy przepadłam i wiedziałam, że musi być mój. Tym bardziej, że to była ostatnia sztuka na półce (przeznaczenie, moi drodzy!).
I tak ten rozświetlający róż walczy o pierwsze miejsce z MACowym rozświetlaczem o którym pisałam jakiś czas temu.
Do mojego egzemplarza był dołączony pędzelek, nie wiem czy tak jest zawsze czy to było tylko promocyjne pudełko?
Jaki jest Shimmer Brick każdy widzi, ale muszę się porozpływać nad tym czarnym, eleganckim i zgrabnym opakowaniem. Do tego mamy spore lusterko, które pozwala nam na kontrolowanie poprawek w ciągu dnia.
Cegiełka doskonale współpracuje z moją jasną cerą, przez co zupełnie porzuciłam inne róże do twarzy. Uważam za to, że posiadaczki ciemniejszych odcieni cery będą nim zachwycone jako rozświetlaczem nałożonym na róż.
Do jego nałożenia używam pędzel kabuki z EcoTools, mieszam nim po produkcie żeby nabrać po trochu z każdego koloru. A potem to już standardowa procedura jak przy innych kosmetykach tego typu. Używam go też pod brwiami. Czasami nakładam go też pędzelkiem dołączonym do niego, który też świetnie się sprawdza.






Niestety zdjęcie nie oddaje prawdziwych kolorów jak znajdziemy w tym magicznym pudełeczku. Jakby nie było, znajdziemy tam różne odcienie różu i jeden biały pasek. Mogłoby się wydawać, że po nałożeniu będziemy się świecić niczym bombka choinkowa. Nic bardziej mylnego bo drobinki są bardzo drobno zmielone, konsystencja jest niemal jedwabista a  na twarzy widoczna jest tylko delikatna poświata dzięki której wyglądam na wypoczętą niczym mały wyphotoshopowany aniołek ;)  Na wieczorne wyjścia nakładam go na róż pomieszany z bronzerem dla bardziej wyrazistego efektu.
Ten pan jest łatwy w nałożeniu na pędzel, utrzymuje się na twarzy cały dzień nie robiąc na niej plam a co najlepsze: jest baaaardzo wydajny. Używam go codziennie a nadal wygląda jak nówka sztuka, podejrzewam, że prędzej się przeterminuje niż ja go zużyję chociaż w połowie.


 Nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń, jestem nim oczarowana i chcę więcej odcieni!  Mam nadzieję, że już niedługo jakiś nowy egzemplarz pojawi się w mojej kosmetyczce :)

Co myślicie o Shimmer Brick'ach? Jaki jest Wasz ulubiony odcień?

                                                                                                           Buziaki,
                                                                                                                 



piątek, 15 marca 2013

Z ziółkami za pan brat

Kilka dni temu pisałam o peelingu do twarzy z BingoSpa z którym mam dosyć poprawne stosunki. Dzisiaj przyszła kolej na Szampon borowinowy i 7 ziół. Gdy chodzi o szampony nie mam co do nich wielkich wymagań, ma myć ale nie wysuszać ani nie podrażniać. Czy ten szampon spełnił moje wymagania?

Powiem od razu, że go lubię ale szału nie ma. O ile się nie mylę ma porządną kompozycję składników i dosyć naturalny skład, prawda?

Po pierwsze, ten szampon dokładnie myje włosy, które aż trzeszczą. Nie olejuję włosów więc nie wiem jak sprawdza się z olejami ale podejrzewam, że też dałby radę. Co więcej, zrobiłam mu mały teścik, zdarzyło mi się nie nałożyć na włosy ani maski ani odżywki po umyciu i co? Włosy były miękkie, puszyste i nie poplątane. I za to wielki plus!





Sama butelka jest ładna ale okropnie nieporęczna. Myjąc włosy pod prysznicem i nałożeniu odrobiny szamponu na rękę ciężko mi zakręcić i odłożyć butelkę szamponu bez rozlewania tego co mam na ręce. O wiele bardziej sprawdziłoby się zamknięcie na klik. Przez ten duży otwór łatwo o wylanie zbyt dużej ilości produktu. Nie mam jeszcze opracowanej porządnej strategii. Może Wy podpowiecie mi jak to zrobić, jak na razie ściskam butlę i próbuję ją odcisnąć kiedy tylko uważam, że mam już wystarczającą ilość szamponu. Tak jak w przypadku peelingu (wspominałam?) papierowa naklejka przestaje być atrakcyjna przy zetknięciu się z wodą. Marszczy się i odchodzi.
Konsystencję ma jak ... galaretka :) nie wiem czy go za to lubię czy nie. Są dni kiedy wydaje mi się, że przez to jest wydajniejszy a czasami klnę na to, że ześlizguje mi się z dłoni zanim nałożę go na głowę.

 Co z zapachem? Bardzo ziołowy, niuchając pierwszy raz szampon przeraziłam się tego zapachu ale zaraz okazało się, że tak, jest wyczuwalny na włosach ale nie, nie utrzymuje się długo.
Szampon ma sprawić, że włosy wolniej się przetłuszczają. Ja takich właściwości nie zauważyłam, nie zmieniłam częstotliwości ich mycia.

Szampon ma swoje wady ale myślę, że jak na coś o tak niskiej cenie jest warty wypróbowania, a nuż będzie to ulubieniec którejś z Was? Można go kupić tu.

Lubicie kosmetyki do włosów BingoSpa? Wiem, że wiele z Was ma ich maski do włosów a jak z szamponami?
                                                                                              
                                                                                                     Buziaki,
                                                                                                           



środa, 13 marca 2013

Raz, dwa, miękkie dłonie mam

Jakiś czas temu pisałam Wam o moim ulubieńcu, kremie do rąk L'Occitane. Krem ten nadal jest moim ulubieńcem ale miejsce na podium dzieli z jeszcze jednym takim produktem. Mowa o kremie z Neutrogeny.



Od czasu do czasu moje dłonie potrzebują silnego nawilżenia. i ten krem z formułą norweską im to zapewnia. Skóra dłoni jest miękka, delikatna ale o to podejrzewam zawarte w kremie silikony, mam rację? Jakby nie było, z silikonami czy bez, krem szybko się wchłania ale zostawia po sobie pamiątkę w postaci cienkiej warstwy, któa, na szczęście nie jest lepka.
Jak pachnie? Tu mój nos trochę mnie zawiódł, bo zapach nie jest nachalny ale dla mojego nosa bardzo niesprecyzowany. Pachnie czymś ale czym to już nie wiem ;)


Krem ma przyjemną, lekką, satynową konsystencję a do tego jest bardzo wydajny. W tubce dostajemy 75ml kremu, ważnego 12 miesięcy po otwarciu, który starcza mi na bardzo długi czas. Nawet przy codziennym stosowaniu.Co więcej, nie muszę reaplikować kremu po myciu rąk. Dla mnie ten krem to rewelacja na zimniejsze dni, które nie są zbyt łaskawe dla moich rąk.
A co Wy o nim myślicie? Miałyście z nim do czynienia? Jakich kremów do rąk używacie?
                                                                                                    Buziaki,
                                                                                                      

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...